Stanisław Dunin
Urodził się on w 1896 r. W 1914-tym ukończył Gimnazjum im. Jana Sobieskiego w Krakowie, a z chwilą wybuchu pierwszej wojny światowej wstąpił do legionów, gdzie służył kolejno w 1 i 2 szwadronie konnym. W związku z nabawieniem się dyzenterii wrócił do domu, aby następnie rozpocząć studia rolnicze w Wiedniu.. W roku 1915 został powołany do wojska austriackiego. Ranny na froncie, został przeniesiony do Krakowa do kadry Artylerii Konnej.
Po półtorarocznej służbie wojskowej uzyskał urlop od władz wojskowych na kontynuowanie studiów wyższych. Po rozpadzie monarchii austriackiej został adiutantem gen. Ignacego Ledochowskiego w Krakowie. W 1920 roku uczestniczył w kampanii bolszewickiej. W tym samym roku objął odziedziczony po ojcu majątek ziemski Głębowice w Wadowickim. Posiadłość była w stanie dość zaniedbanym, gdyż przez 12 lat majątek pozostawał w rękach dzierżawców. Dzięki swym dużym umiejętnościom i jak sam twierdził – dość szczęśliwej ręce – stosunkowo szybko doprowadził majątek do stanu wręcz kwitnącego.
Ten wspaniały okres gospodarczego rozkwitu majątku nagle przerwała druga wojna światowa. Stanisław Dunin zgłasza się do ochotniczo do Dowództwa Okręgu Wojskowego w Krakowie, które poleca mu wycofać się w głąb kraju. Po przekroczeniu prze armie radziecką wschodniej granicy Polski Stanisławowi Duninowi udaje się przedostać z Rawy Ryskiej do Rumunii a następnie przez Włochy do Francji. Tu zgłasza, się do wojska polskiego. Otrzymuje przydział do 1 pułku artylerii polowej, następnie odbywa przeszkolenie w sławnym Cöetquidan. W trakcie rewii 1 dywizji grenadierów , jaka miała miejsce w 1940 r. w Colombey les Belles-Martigny, pełni rolę oficera ordynansowego przy Wodzu Naczelnym Władysławie Sikorskim.
Po ataku Niemców na Francję walczy pod dowództwem gen. Bronisława Ducha pod Luneville. Po kapitulacji Francji dostaje się do niewoli niemieckiej, w której przebywa do końca wojny. W roku 1945 wraca do Kraju. Zdewastowany majątek rodzinny podlega reformie rolnej. Stanisław Dunin znalazł się w nad wyraz trudnej sytuacji materialnej, gdyż jako były ziemianin nie może znaleźć pracy i dopiero w 1947 udaje mu się ulokować w zespole szacującym tereny pod przyszły zbiornik wodny w Goczałkowicach na Śląsku. Od 1950 r. jest biegłym sadowym od spraw rolnych. W latach późniejszych pracuje w Krakowskim Oddziale PTTK. Umiera w marcu 1983 r. Jest pochowany na Cmentarzy Salwatorskim w Krakowie.
Rodzinny majątek
Historia Głębowic jest długa. Z danych historycznych wiadomo, że w drugiej połowie XVI w. wzniesiono tu obronny dwór renesansowy. Został on wybudowany nad bagnistymi łąkami, a dostępu do niego broniły głębokie fosy zalane wodą i obmurowane wały. Dwór obronny podlegał szeregu przebudowom i rozbudowom. I tak w roku 1643 budowla została powiększona przez Jana Pisarzewskiego o lewe skrzydło gmachu. W 1773 r. dobudowano od frontu boczne alkierze, w postaci narożnych baszt. Zamek otaczały z boków i od tyłu fosy, a przed frontem był duży taras z zajazdem. Taras od strony stawu dworskiego ograniczony był murem z dwoma bastionami.
W 1826 roku Głębowice kupił, od ostatniego z Pisarzewskich, Ludwik hr. Dunin ze Skrzynna. Głębowice stały się rezydencjalną siedzibą tego rodu. Stanisław pochodził bowiem ze starodawnego rodu Duninów ze Skrzynna.
Druga wojna światowa była katastrofą dla Głębowic. W lutym 1940 roku władze niemieckie przejęły majątek i urządziły tu szkołę rolniczą dla organizacji „Hitlerjugend”. W związku z tym przystąpiły do adaptacji pałacu do nowych zadań. Rozebrano szereg ścian działowych i wymurowano je w innych pomieszczeniach. Rozebrano przy tym najwspanialszy zabytek, a mianowicie owalny piec kaflowy z roku 1647 z inicjałami Pisarzewskich i ich herbem „Czarnykoń”. Zabytek ten Niemcy wywieźli do Krakowa i złożyli w magazynie na Wawelu. Tu odkrył go prof. Karol Estreicher i ustawił w Collegium Majus Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.
Po wojnie Głębowice przejął w posiadanie Ośrodek Hodowli Zarodowej. Pałac zamieniono na mieszkania dla robotników rolnych, biura i magazyny. Parterowe pomieszczenia o kolebkowych sklepieniach z lunetami i renesansowymi kamiennymi obramieniami okien i portali, przeznaczono na wylęgarnie kurcząt, stołówkę pracowniczą i kuchnię /…/ pałac i otaczający go park zaczął obrastać chlewami i komórkami, składami opału.. Przeciekał nie remontowany mansardowy dach pokryty blachą. Wapnem zamalowano belkowane stropy, podzielono ściankami wielki salon czerwony z pięknym wielopłaszczyznowym stiukowym sklepieniem, zdewastowano ocalałe stiukowe kominki. W parku wycięto szereg pięknych drzew ozdobnych oraz całą aleję grabową, porozbijano ławki i stoły kamienne. Lwy kamienne, zdobiące północną bramę wjazdową jak i antaby i zamki bram wywieziono do pobliskiego Osieka. W nocy z dnia 18 na 19 października 1969 roku, krótko przed drugą w nocy chłopcy wiejscy, wracający z zabawy w klubie, dostrzegli słup ognia nad zamkiem. Pałac płonął jak pochodnia. Pałac zgorzał doszczętnie, pozostały nie wypalone mury.
Myślistwo moje ukochane hobby
Tak napisał Stanisław Dunin, nawiązując do swego umiłowania do myślistwa:
Moje siostry i bracia najwięcej ze sportów lubili konną jazdę. Ja zawsze pasjonowałem się polowaniem i już jako kilkunastoletni chłopiec byłem łowczym wszystkich terenów myśliwskich, należących do mojej matki. Pierwsze wielkie polowanie urządziłem dla moich kolegów, będąc w VIII klasie gimnazjalnej. Rezultat wobec licznych pudeł, był niezły - strzeliliśmy ponad 100 zajęcy i jednego lisa. Był to pierwszy lis Władzia Tyszkiewicza, obecnie mieszkającego w Kalifornii".
Od dawna datowała się wielka przyjaźń, łącząca Stanisława Dunina ze starym gajowym Tomaszem i strzelcem Ferdynandem, z którymi polował najpierw sam, a potem pomagali mu przy organizowaniu wielkich polowań, których rozkłady należały do jednych z największych na południu kraju. I tak np. podczas czterodniowego polowania w listopadzie 1938 roku ośmiu gości i gospodarz strzelili: 1 lisa, 706 bażantów, 405 zajęcy i 60 kuropatw. Zatrudnieni przy polowaniu strzelcy nie nosili przy sobie broni. Co rok na Wigilię Dunin urządzał dla nich specjalne polowania, na których byli traktowani jak goście.
Stanisław Dunin pozostawił w swych papierach opis kilku polowań z okresu międzywojennego, Zainteresowanych czytelników odsyłamy do zamieszczonych na łamach Łowca Polskiego jego wspomnień z polowań na wilki na Wileńszczyźnie (nr 3/2003 r.), - na dziki w Osieku ( nr 1/2004 r.), oraz na głuszce na Babiej Górze ( nr 4/2004 r.). Niestety nie pozostawił opisów polowań organizowanych przez siebie w swym rodzinnym majątku.
Na szczęście opisał je i to wyśmienitym językiem pisarz - lotnik i a do tego zapalony myśliwy Janusz Meisner. Oddajmy mu głos:
"Polowaliśmy w końcu października, w dwanaście czy może piętnaście strzelb, na lisy, zające i bażanty, przeważnie w lesie, w zagajnikach i na kulturach. Strzały były na ogół trudne, bo strzelaliśmy na przesiekach, mając przed sobą gąszcz, za sobą o kilka kroków – las, w górze – wąski pas nieba, na którym w ciągu ułamka sekundy trzeba rozpozna co leci – kogut czy kura – i strzelać z rzutu, ale tylko w tym pierwszym przypadku, bo – jak wiadomo- kury bażancie są nietykalne jak hinduskie krowy"
Przy strzale do zająca i do lisa odpada wprawdzie ryzyko popełnienia fatalnej pomyłki, ale to niewiele upraszcza sprawę. W przód można strzelać tylko na krótką metę, bo dalej nic nie widać bo tam stoi linia myśliwych. Pozostaje wypuszczenie szaraka czy też lisiury w tył i znów błyskawiczny strzał z przerzutu. Nie wiadomo przy tym, którędy zwierzyna się przemknie: na lewo czy na prawo od stanowiska strzelca. Człowiek wykręca szyję w trzy strony i przez cały czas pędzenia boi się, że coś przegapi.
Na szczęście litościwy gospodarz od czasu do czasu pozwalał nam odetchnąć w starszym, więc i rzadziej podszytym lesie, gdzie otwierał się widok w głąb, a linia wypadała na drodze. Na jednym z takich stanowisk poszczęściło mi się ubić lisa i aż siedem zajęcy, które Cap (pies autora) ułożył przede mną w regularne półkole, ku niemałemu zdumieniu chłopców z nagonki. Później były dwa mioty polne na łączkach porosłych niskimi krzewami i na ugorach, a szczęście dopisywało mi nadal: udał mi się dublet do pędzących kuropatw, miałem trzy zające i przypadkową jeszcze słomkę, a Cap odszukał i przyniósł dwie kuropatwy zbarczone przez moich sąsiadów i postrzelonego bażanta, który zaszył się w sitowiu nad strumykiem.
Myśliwi klepali psa po grzbiecie, mnie zaś po ramieniu, trochę z zazdrości, trochę protekcjonalnie (że strzelam lepiej, niż przypuszczali), a pan Stanisław w dowód uznania wyznaczył mi w ostatnim miocie jedno z najlepszych stanowisk na samym cyplu wysokiej łoziny.
W tej łozinie mógł być przypadkowo lis, a na pewno były cale chmary bażantów, więc obiecywałem sobie co najmniej kilka pięknych i niezbyt trudnych strzałów. Miałem dotąd tylko dwa koguty i teraz postanowiłem się odegrać. Plantacja łozy przypominała kształtem czworobok z trójkątnym daszkiem na jednym z boków. Stałem właśnie u szczytu owego daszka, na końcu osi pędzenia, mając za sąsiadów prof. O z Krakowa i jakiegoś słynnego w całej Małopolscy strzelajłę. Obaj byli znacznie starsi ode mnie, widocznie uważali mnie za żółtodzioba i postanowili zabawić się moim kosztem, nie dopuszczając mnie do strzału. Kropili na zmianę do wszystkich kogutów ciągnących prosto na moje stanowisko i – trzeba przyznać – bardzo celnie. Mieli nade mną te przewagę, że widzieli lecące bażanty wcześniej niż ja, a w dodatku mniej raziły ich promienie zachodzącego słońca, które świeciło mi prosto w oczy. Koguty spadały w łozę o pięćdziesiąt kroków przede mną. Cap dygotał nerwowo, ponieważ nie pozwalałem mu ich przynosić, a ja najchętniej wygarnąłbym z obu luf do obu moich sąsiadów.
Głosy nagonki zbliżały się, pan Stanisław szedł środkiem i pokrzykiwał na chłopów, wyrównując ich linię, strzelanina grzmiała jak pod Racławicami, naliczyłem już chyba ze sześć albo i więcej kogutów, które profesor i jego przyjaciel sprzątneli mi sprzed nosa wbrew elementarnym zwyczajom i prawidłom łowieckim. Na domiar złego spadł owałem wymykającego się z miotu zająca, zauważywszy go trochę za późno, bo gapiłem się przeważnie w górę…
Wtem gospodarz, który oczywiście nic nie wiedział o zmowie przeciw mnie, zawołał, że nisko, tuż nad wierzchołkami łozy ciągnie kogut.
- Leci prosto na pana, kapitanie! Pilnuj! Pilnuj!
Zobaczyłem go niemal w samym słońcu. Moi prześladowcy nie mogli strzelać, bo istotnie leciał bardzo nisko, nie widzieli go przez gałęzie i wici. Dopiero tuż przede mną zrobił wysoką świecę i wtedy zdmuchnąłem go celnym "królewskim" strzałem, tak, że upadł prawie u moich nóg. Spojrzałem na niego i poczułem ukrop na plecach - to była stara duża kura! Z niezwykle długim ogonem. Ale kura…
Nawet się nie tłumaczyłem i nie usprawiedliwiałem. Wszelkie tłumaczenia w takich przypadkach pogarszają tylko sprawę. Powiedziałem:
- Bardzo mi przykro, panie Stanisławie, ten kogut, którego mi pan awizował, to była kura.
Zabiłem ją
Pan Stanisław powiedział: "A to pech…"- i że każdemu się zdarza. Niemniej na sto osiemnaście bażantów, które padły tego dnia, była to jedyna kura…
Bywałem u p. Stanisława Dunina jeszcze przez pięć lat, na wszystkich polowaniach zbiorowych, jako stały gość. Starszy leśniczy, który te polowania przygotowywał, wyznaczał kolejność miotów i stanowiska myśliwych, nigdy nie mógł zapomnieć mego nazwiska i stopnia służbowego, jakkolwiek dostawał ode mnie znaczniejsze napiwki niż od krakowskich „centusiów”, a za każdego lisa ponadto 5 złotych. Za każdym razem, ustalając z gospodarzem plan rozstawiania strzelb, mówił o mnie:
-"Tego pana, co u nas trzy lata temu zabił kurę, to chyba postawimy na przesmyku, wedle brzeziny. Tam pewny lis".

Stanisław Dunin z porożem ustrzelonego jelenia
Autor: Bohdan Nielubowicz