Przed sześćdziesięciusiedmiu laty
Bliżej jesieni 1944 r. Niemcy przystąpili do szeroko zakrojonych prac, zmierzających do uczynienia z Krakowa ważnego punktu oporu. Już w pierwszej dekadzie sierpnia zmuszano tysiące Polaków do wznoszenia umocnień polowych wokół miasta, a pod koniec miesiąca zarządzono, by mężczyźni i kobiety w wieku od 14 do 50 lat stawili się do kopania okopów i rowów przeciwczołgowych. 2 stycznia 1945 r. ruszyła w kierunku Krakowa radziecka ofensywa. Niemcy wpadli w popłoch. Uciekał, kro mógł i jak mógł. Władze okupacyjne, zaskoczone tempem wydarzeń, wydawały najzupełniej nierealne zarządzenia. Poleciły na przykład, aby wszyscy mężczyźni w wieku 15-50 lat i kobiety (16-50 lat) zgłaszali się do Urzędu Pracy przy ul. Lubelskiej, celem zarejestrowania się na wyjazd do Rzeszy.
17 stycznia, rano
Wczesnym rankiem 17 stycznia słychać było odgłosy zbliżającego się frontu. Armia Czerwona podchodziła do przedmieść od północy i północnego zachodu. Wczesnym popołudniem rozpoczął się nalot sowieckich samolotów na niemieckie kolumny ewakuacyjne. W naszym domu przy ul. Olszańskiej grupka wystraszonych ludzi zgromadziła się w piwnicy. Wszyscy rozglądali się niepewnie, oceniając krytycznie wytrzymałość stropów, starając się nie myśleć o jednym zakratowanym okienku. Skończyło się na kilku odległych wybuchach bomb.
18 stycznia, rano
Nad miastem unosiły się dymy. Paliły się magazyny przy Dworcu Głównym, płonęły również składy Monopolu Spirytusowego przy ul. Grzegórzeckiej. Nad ranem 18 stycznia usłyszeliśmy głośne wybuchy – wyleciały w powietrze składy amunicji oraz pociąg z bronią i pociskami w rejonie ul. Blich. Rano nikt nie wychodził z domu. Życie na ulicy zamarło. Dochodziły do nas grzmoty wybuchów i trzask zbliżającej się strzelaniny. Wyszedłem przed dom i wychyliłem się przez bramkę ogrodzenia. Ulica była wymarła. Tylko w odległości ok. 250 m zobaczyłem na skrzyżowaniu z ul. I Osiedla Oficerskiego wojskowy samochód z niemieckimi żołnierzami w białych zimowych skafandrach. Usłyszałem nie znany mi dotąd świst przelatujących kul. Cofnąłem się gwałtownie. Minutę później zobaczyłem mojego przyjaciela. Przyszedł w odwiedziny. Stał spokojnie na chodniku przed bramką. Miał szczęście – Niemcy opuścili już stanowisko na skrzyżowaniu.
18 stycznia, wieczorem
Zakończenie okupacji niemieckiej i objęcie Krakowa przez armię radziecką uzmysłowiłem sobie, gdy na najbliższym skrzyżowaniu ujrzałem dziwną postać w szynelu po kostki i spiczastej kapuzie. Ciągnęła kulomiot – archaicznego maksima na małych metalowych kółkach z szeroką cylindryczną chłodnicą. Do kołnierza szynela postać miała przywiązaną czerwoną kołdrę, która - niczym królewski płaszcz – ciągnęła się po ziemi. Różnica między tym osobliwym zwycięzcą, a ustępującymi Niemcami w białych kombinezonach i hełmach była zadziwiająca. Wieczorem między g. 18 i 19, wielkie detonacje wstrząsnęły miastem. Cofający się Wehrmacht wysadził mosty na Wiśle (Dębnicki i Piłsudskiego).
Przemarsz zwycięzców
Prawie w każdym domu przy naszej ulicy wyznaczono kwatery dla wojskowych. Pierwsi czerwonoarmiści, którzy odwiedzili nasze mieszkanie zachowywali się z ogromną rezerwą. Speszył ich świetny rosyjski mojego ojca - wykształconego w Rosji, byłego oficera carskiej armii. Przysiedli na brzegach krzeseł, opierając o podłogę karabiny. Odmówili przyjęcia poczęstunku, nawet kieliszka wódki. Przez kilka dni po wkroczeniu do miasta, wojsk radzieckich głównymi ulicami płynęły nie kończącą się rzeką ludzi i sprzętu. Pamiętam ludzką masę, ciągnącą ul. Lubisz w rejonie Dworca Głównego. Lawina ludzi w szaro-oliwkowych szynelach. Starcy i wyrostki z bronią zawieszoną na sznurkach, z nędznymi workami zamiast plecaków. Konne oddziały żołnierzy w futrzanych czapkach z przewieszonymi przez ramię karabinami. Zabiedzone szkapy ciągnęły artylerię polową i nędzne furki. Czasem przedzierały się cielska czołgów, oblepione żołnierzami, samojezdne armaty i katiusze. Wszystko to waliło nieprzerwaną masą od strony Mogiły. Na Rynku Głównym przemawiał jakiś radziecki generał w wysokiej barankowej czapce i dr Drobner w ciemnym płaszczu z odkrytą głową.
Zdezorientowani ludzie siedzieli w domu. Bardziej przedsiębiorczy i ciekawska młodzież rzucili się na niedopalone niemieckie magazyny. Widziałem tłumy wynoszące z podziemi salezjańskiego Schroniska dla Zaniedbanych Chłopców przy ul. Rakowickiej (obecnie gmach główny Uniwersytetu Ekonomicznego) całe paki z butelkami francuskiego wina, a z pobliskich magazynów wojskowych - pudła z zestalonym spirytusem do palenia (tzw. "ezbitu"). Na naszej ulicy stoi willa, jak staropolski dworek z mansardą, którą zajmowała formacja SS. Stąd napis nad wejściem "SS Haus Niedersachsen". Pod koniec wojny mieszkał tam samotnie jakiś wysoki urzędnik albo ważny przedsiębiorca, gdyż codziennie rano na ulicy czekało granatowe BMW, a na tylnym siedzeniu plik listów. Po ucieczce Niemca dom stał się szybko przedmiotem zainteresowania sąsiadów. W obecności nie protestującej zupełnie właścicielki, włamali się do willi i wynosili jej wyposażenie. Pamiętam doskonale dwóch ludzi dźwigających z wysiłkiem zrolowany ogromny dywan z salonu. Po kilkunastu minutach pozostały gołe ściany i uszczęśliwiona właścicielka, wprawdzie pustego, ale odzyskanego poi latach domostwa. Podobnie na sąsiedniej ulicy z domu (chyba syna) znanego w Krakowie volksdeutscha, kupca i restauratora Bisanza, ludzie wynosili meble i skrzynki z alkoholami.
Pułkownik i lotczik
W naszym mieszkaniu kwaterował radziecki pułkownik - chyba Gruzin. W piwnicy urządzono magazyn na rzeczy zdobyczne. Całe naręcza kręgów żółtych serów i dziesiątki butelek "Cinzana". Rosjanie chętnie dzielili się zapasami z mieszkańcami domu. Mieszkał z nami pewien poznaniak ekonomista, wieloletni pracownik umysłowy Monopolu Spirytusowego w Krakowie, człowiek bardzo przezorny. Gdy w Afryce Północnej raz wygrywali Niemcy a raz Anglicy - pan K. natychmiast zabierał się do nauki języka zwycięzcy. Z chwilą wkroczenia Rosjan sytuacja naszego bohatera stała się nad wyraz delikatna. W jego pokoju znajdowały się dwie wielkie szafy wypełnione skrzętnie gromadzonymi przydziałami wódki i spirytusu. Kto nie żył w tamtych czasach, tren nie zdaje sobie sporawy, jaką to przedstawiało wartość materialną, szczególnie dla Rosjan.
I stało się! Pewnego dnia wpadł do nas roztrzęsiony pan K. Właśnie wdarł się do niego czerwonoarmista i oznajmił kategorycznie, że rekwiruje pokój i że zjawi się wieczorem na kwaterę. Zagroził przy tym, że jest "lotczikiem" i że w wypadku sprzeciwu zbombarduje dom. Natychmiastowa interwencja u naszego pułkownika wyjaśniła sprawę. Okazało się, że była to inicjatywa własna żołnierza, który w oddziale zajmował się pasaniem zdobycznej krowy. Nasz pułkownik również nie był pozbawiony polotu. Gdy opuszczał kwaterę, mój brat stwierdził brak angielskiej brzytwy. Inna sprawa, że nikt o zdrowych zmysłach nie zostawiłby wtedy w łazience tego rodzaju rarytasu.
Autor: Bohdan Nielubowicz
1 komentarzy - pokaż »
dodaj komentarz »