Dokumenty » Wspomnienia » Jan Poradowski- Wspomnienia wojenne
Jaś Poradowski /Jan, 1907-1946/ po śmierci swego ojca rejenta z Proszowic zamieszkał wraz ze swą matką Ciocią Romą w Zakrzowie, rodzinnym majątku mojej matki. Jak wspominał mój drugi kuzyn Jan Grzybała: -Jaś Poradowski był wówczas chłopcem bardzo wyrośniętym, o bardzo długich nogach i wielkich stopach, dość rachitycznej budowy. Miał trochę wyłupiaste oczy, czarną kędzierzawą czuprynę i oliwkową cerę. Kłopoty z płucami powodowały, że do gimnazjum już chodził w Zakopanem.

Wyrósł na bardzo wysokiego mężczyznę, chyba z 190 cm wzrostu. Chodził zawsze w kamaszach, to jest sznurowanych do kostek butach, zwykle podbitych blaszkami i gwoździami, tak że Jego zbliżanie się można było łatwo rozpoznać po łomotaniu tych buciorów. Był przez lata "żelaznym studentem" medycyny w Krakowie, miał pełne absolutorium, ale nie posiadał jeszcze dyplomu. O absolutorium wiem na pewno, gdyż w moim archiwum znalazł się jego akademicki indeks.

W okresie drugiej wojny światowej i zaraz po jej zakończeniu spełniał rolę lekarza, między innymi był w okresie okupacji kierownikiem oddziału służby sanitarnej na wypadek bombardowań miasta. Jako lekarz był bardzo sprawny i sumienny. Dzięki Jego opiece wybrnąłem z paskudnego ropnego zapalenia płata policzkowego, gdy jeszcze nie było antybiotyków. Był ogromnym dziwakiem, robiąc mojej Mamie zastrzyk dożylny potrafił się odezwać: - Wie Ciocia, jak by mi teraz ręka drgnęła, to by Ciocia natychmiast zmarła. Miał chyba chroniczny katar; wycieranie nosa - to u niego straszliwe trąbienie, słyszane na kilkadziesiąt metrów. W swym pokoju służbowym drużyny sanitarnej ochrony przeciwlotniczej (Luftschutz Sanitȁt Staffel), na Podgórzu przy ulicy Stroma 5 miał zawsze szczelnie pozamykane i zaciemnione okno, paliła się też stale żarówka i to bez żadnej osłony. Silny zapach eteru mógł sugerować, że Jaś był narkomanem.

Ja znalazłem się w podległej policji niemieckiej służbie sanitarnej w następstwie skomplikowanej sytuacji. Chodziłem chyba już do drugiej klasy Szkoły Górniczej, zorganizowanej w niezajętym przez Niemców gmachu byłej Akademii Górniczo-Hutniczej na Krzemionkach w Krakowie. Szkoła ta nosiła oficjalną nazwę w języku polskim: Państwowa Szkoła Techniczna Górniczo-Hutniczo-Miernicza w Krakowie. Gmach główny Akademii przy al. Mickiewicza stał się siedzibą Rządu Generalnego Gubernatorstwa. Natomiast na Krzemionkach pozwolono byłemu Rektorowi przedwojennej AGH prof. Waleremu Goetelowi zorganizować dwuletnią szkołę górniczą, gdzie wykładało wielu pozbawionych pracy profesorów Akademii oraz szereg nauczycieli zlikwidowanych krakowskich gimnazjów i liceów, a w tym mój były dyrektor gimnazjum Bartłomieja Nowodworskiego. Niestety, jako uczeń Szkoły Górniczej, dostałem nakaz na wyjazd do pracy przymusowej w Niemczech. Wszelkie starania o zwolnienie okazały się bezskuteczne. Zastępca prof. Goetela prof. Mięsowicz, znany fizyk i naukowiec o światowym nazwisku, starał się załatwić to zwolnienie na sławnej ul. Lubelskie w Niemieckim Urzędzie Zatrudnienia (Arbeits Amt), ale jego wysiłki okazały się bezskuteczne. Natomiast dla mnie dostanie się do Luftschutzu było jedyną możliwością uratowania się przed wywozem, co stwarzało ewentualną możliwość przetrwania w Krakowie i ukończenia Wydziału Górniczego Szkoły. Dzięki pośrednictwu Jasia zostałem bez trudu przyjęty do jego zespołu sanitarnego przy ulicy Stromej.

Nasza drużyna odbywała niby to poważne ćwiczenia z noszami, na pobliskich Krzemionkach (niekiedy i nocą), ale normalna praca tego zespołu sanitarnego polegała na codziennym kierowanie nas do prac budowlanych, zlecanych zwykle przez policję niemiecką prywatnym firmom. Tak więc byliśmy zatrudnieni przy budowie schronów przeciwlotniczych i podziemnych zbiorników wodnych na terenie miasta, a później i przy budowie np. okopów przy ważnych obiektach jak np. Dworu Głównym w Krakowie. Ale zdarzały się i sytuacje, gdy Niemcy przywozili całe pociągi wagonów towarowych pełnych ziarna zbóż z kurczących się pod ich okupacją terenów wschodnich. Trzeba było je szybko wyładowywać z wagonów lub, co gorsze wynosić 50 kilowe worki na plecach i potem nocami szuflować ziarno (aby się nie zagrzało) w niemieckich magazynach.

Nasza drużyna stale współpracowała z firmą budowlaną niejakiego pana Plebańczyka. Udało mi się z nim rozwiązać sprawę mojego zatrudnienia w ten sposób: - firma wpisywał mnie na listę pracujących a ja w tym czasie szedłem na Krzemionki do Szkoły. Każdego miesiąca po wypłacie udawałem się do firmy i oddawałem zarobione, zresztą niewielkie wynagrodzenie. Ale powracając do Jasia Poradowskiego-był on szefem naszej sanitarnej grupy. Kierownikiem dowodzącym od strony organizacyjnej był były bokser, o nazwisku chyba Ilik, a jego zastępcą Władysław Krawczuk. Był on starszym bratem "adiutanta" Jasia Aleksandra Krawczuka. W zespole sanitarnym przy ul. Stromej było chyba ponad pięćdziesięciu ludzi, w różnym wiek i o rozmaitych zawodach i kwalifikacjach.

W mojej sali spałem na dolnym łóżku a na górnym poczciwy, masywny, wielkolud Franuś Nowak, syn znanego na Podgórzu Restauratora. Ale byli tam też i artyści, matematycy, byli sklepikarze, lub ludzie ukrywających do czasu swój alkoholizm. Jednym z nich był wyrzucony za pijaństwo, naczelnik stacji PKP w Poroninie. Podobno po pijanemu spowodował katastrofę kolejową. Dłuższy czas sprawował się nienagannie i nikt nie podejrzewał, że jest alkoholikiem, aż pewnego późnego wieczora, gdy już wszyscy zasypiali, wparował na środek sali i na całe gardło wygłosił zdumiewające oświadczenie: "srali muszki będzie wiosna" Po tym wydarzeniu dosłownie znikł i to był koniec jego pracy w naszej grupie.

Trzeba przyznać że w naszej drużynie było niesłychanie kolorowe bractwo, w tym bojowy syn znanego krakowskiego kupca Mietek Koprowski, późniejszy znany motocyklista i jakiś straszny gangster z podkrakowskich Piasków. No a w centralnej części sali na górnym łóżku ulokował się Aleksander Krawczuk, przezwany prze ze mnie "Gapcio". Był małego wzrostu, zwykle w przydługim płaszczu roboczym. Jak mój kuzyn Jaś wchodził do sali, Krawczuk-naturalnie dla kawału-stawał na łóżku na baczność i salutował do czapki, spadającej mu na uszy. Czasami udawał chyba "Szwejka". Kto by przypuszczał wtedy, że mamy przed sobą późniejszego znanego profesora UJ, znakomitego publikatora historii rzymskiej, wieloletniego ministra kultury i posła? To przecież jemu zawdzięcza Kraków dokończenie budowy ogromnego nowego gmachu Muzeum Narodowego.

Muszę przyznać, że nigdy nie spotkałem osoby tak oryginalnej i ciekawej jak Jaś Poradowski, był erudytą, bardzo oczytanym o niespotykanej wręcz pamięci i nieprzeciętnej umiejętności logicznego myślenia. Był z zamiłowania filozofem. Żywiołem jego była dyskusja. Chwalił się, że z podobnym zapaleńcem przedyskutował dwa dni i dwie noce. Zwykle każda wymiana zdań zamieniała się w monolog Jasia. Po prostu przeciwnicy, często o wysokim intelekcie, milkli przytłoczeni erudycją i klasą umysłową mojego kuzyna. Pod koniec wojny wraz ze swym przyjacielem i pomocnikiem Aleksandrem Krawczukiem stali się bojowymi metodystami. Jak bym nazwał, może niezbyt właściwie, "Ta psychoza religijna" stała się pośrednio przyczyną przedwczesnej śmierci Jasia. Już po wojnie przeziębił się podczas wyjazdu "misyjnego" na Śląsk, dostał zapalenia płuc i zmarł. Miał wówczas zaledwie 39 lat. Już podczas okupacji niemieckiej Jaś wyrażał obawy, że ludzkość stoi wobec nieobliczalnej groźby rozszczepienia jądra atomu! Nikt wówczas nic nie wiedział i nie pisał o tym ważnym zagadnieniu dla całej ludzkości.

Na zakończenie tych wspomnień-zabawne wydarzenie jakiego ponoć Jaś Poradowski był sprawcą. Było to chyba już po pierwszej wojnie światowej. Pewnego razu duża świnia przedarła się z okólnika i buszowała po rabatach i w ogródku Cioci Mani. Zwołani naprędce ludzie starali się wygonić świnię ze szkody i poproszono Długiego Jasia, aby zagrodził sobą wyrwę. Wystraszona świnia skierowała się stronę płotu i dała nura w tą właśnie dziurę między nogami Jasia, który był zwrócony twarzą do płotu. W mgnieniu oka Jaś wyjechał na okólnik siedząc okrakiem i do tego tyłem na świni. Widok był ponoć bajeczny, wszyscy dosłownie tarzali się po ziemi ze śmiechu.


Autor: Bohdan Nielubowicz 2 komentarzy - pokaż » dodaj komentarz »
Copyright © 2006-2024 Vaterland.pl